opis
 J u r a n d   2 0 0 4 
żeglarstwem

zdjęcia:
http://aligator.waw.pl/~rejs/
link do rejsowych "szant":
http://abstract.terror404.net/thesyntetic/


Operacja Jurand 2004



Błażej Początek, załogant

 Zapiski z rejsu dedykuję  wszystkim uczestnikom majowej przygody na Jurandzie, którzy dzięki pogodzie ducha, wzajemnej życzliwości i poczuciu humoru sprawili, że spędzony wspólnie czas pozostawił w naszej pamięci niezatarty ślad beztrosko i radośnie spędzonych dni, naładował pozytywną (wcale nie czarną :) mocą i pomógł na nowo odkryć piękno otaczającego świata - zarówno w postaci malowniczych zakątków skandynawskiej części Bałtyku, jak i emocji ludzi tworzących na małym skrawku ojczyzny przemierzającym obce wody coś na kształt nieformalnej rodziny...


Niedziela 9.05.2004

Ok. 19.00 Docieramy do Trzebieży (Basia, Michał, Krzychu i ja (Błażej dla niewtajemniczonych :) Na jachcie jest już bosman - Jarek oraz Justyna i przywieziona przez nią cała góra rejsowego prowiantu zakupionego dzień wcześniej w poznańskim Selgrosie (za niebagatelną sumkę ponad 2 tys. PLN :) Zaczyna się mozolne znoszenie wszystkiego na dół, segregowanie i upychanie w schowkach (lwią część tej pracy wykonują, co tu dużo ściemniać dziewczyny :) W okolicach 21.00 przyjeżdża kolejna część załogi (Ania, Ola i Robert) wraz z kapitanem, potem krótka kolacja i "wieczorek zapoznawczy", z uczestnictwem Rafała, brata Roberta, którego staramy się namówić na spontaniczne przyłączenie się do naszej wyprawy :)


Poniedziałek 10.05.2004

Idziemy do wsi po chleb - 20 bochenków różnych (krojonych i zwykłych) Przyjeżdża Daga, Artur i Martin. "Kapitan" przeprowadza mały apel, gdzie dokonuje rozdzielenia wacht i udziela instrukcji odnośnie zachowania się na jachcie... : ) Jeszcze tylko napełnienie zbiornika ze słodką wodą, pożegnanie z Rafałem (jest nieugięty :) i wyjście na Zalew Szczeciński (cały czas na silniku, z uwagi na słabiutki i do tego przeciwny wiatr). Pogoda piękna - niebieskie niebo, słońce, ciepło... Następnie Kanał Piastowski i Świnoujście. Tu wspólny wypad na lody i pani ekspedientka niezadowolona, że przerywa się jej pogawędką z dwoma miejscowymi dresiarzami. Jeszcze tylko szybka odprawa celna i wychodzimy w morze. Obieramy kurs 330 - na Kopenhagę. Pierwszy obiad - ziemniaki z mięsem (przygotowanym przez Basie oraz babcię Michała). Prawie wcale nie wieje, więc cały czas silnik. Rozmawiamy z Martinem -chyba pierwszym Słowakiem na polskim jachcie... o polskich i czechosłowackich bajkach i ich odmiennych nazwach w naszych językach. Martin opowiada o Perinbabie, która jest bajkową postacią sprawującą pieczę nad pogodą (np. kiedy trzepie pierzynę - pada śnieg). Zachęcamy Martina, żeby "poslał" 'esemesku' do Perinbaby z prośbą o wiatr. Adam odbezpiecza pierwszą butelkę Żołądkowej Gorzkiej i wspólnie wznosimy toast za Neptuna i starym żeglarskim zwyczajem wylewamy porcję trunku za burtę...a właściwie dwie: za Neptuna i za Perim Babę. Decydujemy się nie wchodzić do Sassnitz, tylko od razu ciąć do Danii. Z lewej burty mijamy więc niemiecką wyspę Rugię podziwiając przy okazji malowniczy zachód słońca... W nocy duży ruch statków - zwłaszcza rzęsiście oświetlone promy, wyglądające jak bożonarodzeniowe choinki.


Wtorek 11.05.2004

Wciąż słabo wieje, w dodatku zimno i pojawia się martwa fala. Solidne śniadanie... Bosman- Jarek próbuje łowić ryby, niestety bez większych sukcesów. Podnosi się lekka mgła, na morzu pusto - mijamy tylko kuter rybacki. Mamy zamiar skrócić sobie drogę i przejść przez kanał przecinający terytorium Szwecji. Przed podnoszonym mostem spotykamy jacht - Nitron. Goście niezbyt rozmowni, jeden w charakterystycznym hełmie Wikingów (z rogami). Kiedy udaje się nam przycumować do wysokiego nabrzeża w kanale Falsterbore po niemałej walce z lekkim prądem choć ciągle spychającym dziób, nieobdarzonego zbyt wielkim silnikiem Juranda, Szwedzi przez megafon informują, że podniosą most za 5 minut. Tak też się dzieje, z tym, że opieprzają ze swojej wieżyczki załogę Nitrona, że niby za prędko ruszyli, zachęceni zresztą gromkim okrzykiem szwedzkich odźwierników ;) ('Here we go!'). Nitron przechodzi ile sił w maszynach nic sobie nie robiąc z krzykaczy... Strażnicy mostu postanawiają więc odegrać się na nas i zamykają przesmyk gdy już właśnie odbiliśmy od kei (tryumfalnie oznajmiając 'Next opening at seven' - czyli dokładnie za godzinę) Wkurzeni maksymalnie siadamy do obiadu (mięso, ryż i kiszona kapusta) zastanawiając się, czy przy przejściu pod mostem nie ściągnąć na komendę spodni przedstawiając w ten sposób Szwedom naszą opinię o ich zachowaniu... a Bosman żałuje, że nie ma panzerfausta... O 19-tej most, bez żadnego wcześniejszego ostrzeżenia, podnosi się. My, gotowi już od 5 minut walczymy na środku kanału z prądem wody. Pierwszy przechodzi mały niemiecki jachcik, później nasz Dżurand. Przęsła zamykają się tuż za naszymi masztami. Na szczęście grube bury jachtu kryją nasze rozgoryczenie i entuzjazm jakim darzymy niewychowanych Szwedów...postanawiamy nie wracać tą drogą. Dalej płyniemy szlakiem, już na żaglach, bo w końcu zaczęło wiać. Po zapadnięciu zmroku docieramy do łączącego Szwecję i Danię mostu Oresundbroen (7845 m  dł.; w skład przeprawy wchodzi jeszcze tunel dł. 3510 m, sztuczny półwysep - 430 m i sztucznie usypana wyspa Pepperholm - 4055 m - w sumie prawie 16 km.) Z ciekawszych informacji w przewodnikach  - koszt przejazdu samochodem 230 DKK, zaś czas jazdy pociągiem - 35 minut). Około milę od konstrukcji wyostrzamy i ustawiamy się równolegle do mostu, by skrócić sobie drogę do stolicy Danii. Jest dobrze po 22.00 na jachcie gra głośna muzyka i atmosfera imprezowa, do czego przyczyniła się słowacka 'Śliwowicu' Martina :) Podziwiamy grę świateł na moście - na górnym jego poziomie przebiega autostrada, a poniżej mijają się szybkie pociągi... Do tego bezustannie pulsują światła oznaczające bramę dla statków (jej filary mają po 204 m wysokości, a ich szczyty giną w nisko wiszących chmurach, natomiast sama autostrada jest w tym miejscu położona na wysokości 57 m nad lustrem wody) - pod mostem, na coraz bliższym brzegu duńskim, lśnią lampy lotniska położonego nad samym brzegiem morza, gdzie co jakieś 30 sekund powietrze przecina stalowy kadłub lądującego lub startującego samolotu. Żeby dopełnić obrazu w pewnej odległości wyrastają z wody olbrzymie słupy elektrowni wiatrowych, miarowo obracających wielkimi łopatami śmigieł oznaczonymi czerwonym światłem... Klimat jak ze Star Treka pogłębia jeszcze delikatna mgła sprawiająca wrażenie, że wszystkie te świetlne punkciki unoszą się w powietrzu... Wchodzimy do portu w Kopenhadzę ok. 24.00 przepuszczając uprzednio wychodzący z niego prom i cumujemy w Królewskiej Marinie Jachtowej kilkadziesiąt metrów od przybyłego tu już wcześniej Nitrona. Adam rozkłada rower i jedzie na rekonesans - by po chwili powrócić z wiadomością, że elektroniczny kod od pryszniców jest taki jak dawniej, choć za ciepłą wodę trzeba płacić... Nie zrażeni tym faktem idziemy się wykąpać (jeden po drugim, żeby jak najwięcej zaoszczędzić), a następnie odwiedzamy położony w pobliżu pomnik kopenhaskiej Małej Syrenki... Nie zamierzamy czekać do rana, aż ktoś pobierze od nas opłatę portową i przecumowujemy się bliżej centrum, naprzeciwko terminalu promowego, nie korzystając z reszty udogodnień mariny. Jest około godziny 3.00 w nocy, a więc bardzo dobra pora na zwiedzanie...i podtrzymywanie ciągle trwającej imprezki.  Wyruszamy na podbój miasta trochę zdziwieni małą ilością napotykanych ludzi... :) Wszędzie widać serduszka i zdjęcia duńskiej przyszłej pary królewskiej, która ma pobrać się w najbliższych dniach, albo już się wtedy pobrała( ???). Docieramy do pomnika Hansa Christiana Andersena i robimy sobie z nim fotki. Z ciekawszych rzeczy - mijamy Muzeum Rekordów Guinessa z naturalnej wielkości figurą najwyższego człowieka świata, mierzącego 272 cm. Nad wysprzątanymi ulicami rozwieszone jemioły... Bosman demonstruje nam jak można wypożyczyć rower turystyczny. Około 4.00 wracamy na jacht i natychmiast zapadamy w błogi sen...


Środa 12.05.2004

Budzi nas głuchy dźwięk maszyn... Chwileczkę, przecież nadal stoimy przy nabrzeżu... Szybki rekonesans po wychyleniu się przez zejściówkę - i imponujący widok - tuż obok nas stoi olbrzymi prom pasażerski... Aż dziw bierze, jak taki kolos może manewrować w małym basenie portowym i przy okazji nie pomiażdżyć cumujących nieopodal małych (w porównaniu rzecz jasna :) jachcików, takich jak nasz... Cóż, jak widać stery strumieniowe czynią cuda... Po śniadaniu wybieramy się zwiedzać Kopenhagę w świetle dnia... Wymieniamy trochę naszych euro, ponieważ w Danii nie można jeszcze płacić wspólną europejską walutą i dzięki temu możemy wypożyczyć kolorowe rowery (za 20 koron sztuka) oraz kupić kartki pocztowe (duńskie znaczki, ku naszemu miłemu zaskoczeniu nie były potrzebne, wystarczyły polskie (za 5 lub 10 gr) i pieczątka 'Posted at the high sea' przybita wraz z pieczątką naszego jachtu). Przechadzając się po zabytkowym centrum miasta (Pałac Królewski - Amalienborg, kościół Frederiks Kirke, czyli Kościół Marmurowy, pomnik króla Fryderyka V na koniu, trochę dalej Uniwersytet i dawny kanał portowy Nyhavn oraz dworzec kolejowy i ogrody Tivoli...) Napotykamy kawalkadę czarnych limuzyn otoczoną eskortą policji... Jak się okazuje wewnątrz jednego z samochodów znajduje się i przyjaźnie macha w naszą stronę rzeczona młoda para królewska... Natychmiast odwzajemniamy przyjazne gesty... Przecinamy kilka kanałów i docieramy do celu naszej wycieczki tj. osławionej dzielnicy hipisów - Christianii... Jej teren bardzo kontrastuje z zadbanym i czystym centrum Kopenhagi. Początkowo przedzieramy się przez jakieś krzaki wzdłuż obrośniętego trzciną jeziorka... Klimaty dziwnie swojskie :) W końcu dochodzimy do głównej alejki dzielnicy... Tu ruch - mieszanina turystów i podstarzałych hipisów, dla których czas jakby zatrzymał się od okresu lat '70-tych poprzedniego wieku. Zewsząd unosi się charakterystyczny zapach marihuany i wonnych kadzidełek. Natrafiamy na coś w rodzaju targu, gdzie można kupić najróżniejsze pamiątki z symbolem Christianii - trzema żółtymi kropkami na czerwonym tle, oraz niezliczoną ilość fajek, także wodnych, lufek i tym podobnego sprzętu... I my postanawiamy zakupić trochę trawki, jednak nie jest to takie proste, jak mogłoby się wydawać... Przede wszystkim dlatego, że nie mamy już koron, a cena w euro jest ponad dwukrotnie zawyżona... Adam próbuje wymienić euro u pobliskiego piekarza, ale ten po długich targach w końcu oświadcza, że nie prowadzi kantoru tylko piekarnię i on ustala sobie jaki będzie kurs... Ktoś oferuje nam jeszcze wielki worek haszu, ale stwierdzamy, że nie będziemy w stanie zużyć tak dużej ilości... W końcu rezygnujemy z podjętej próby narkotyzowania się, stwierdzając że już i tak brzuchy nas dostatecznie bolą od śmiechu... Zagłębiamy się dalej w wąskie uliczki.. Spotykamy grupkę dzieci na kucykach jadących na przełaj przez coś w rodzaju parku, później natrafiamy na wielką stertę pociętego drewna (na opał?) rzuconą w pobliżu małego sanktuarium Buddy - z autentyczą figurką z marmuru i dymiącymi wokół niej kadzidełkami... Niedaleko dwójka dzieciaków ćwiczy triki na deskorolkach... Robimy jeszcze małe kółko fotografując przy okazji ścianę z kunsztownie wymalowanymi wrzutami i kierujemy się w stronę 'cywilizowanej' Kopenhagi, przekraczając bramę Christriani, nad którą widnieje napis : "You are now entering the EU"  Justyna swoim pięknym british accent zagaduje jeszcze dwóch spalonych facetów w skórach, którzy oferują nam papierosy rzekomo z trawą... Niestety oprócz trawki papierosy nie mają również filtra, więc jeszcze przez pewien czas czujemy w ustach smak mocnego tytoniu... Zaczyna padać... Chronimy się w Kościele Zbawiciela z wieżą na kształt loda z automatu :) Koło 17-tej powracamy na jacht... Wachta kambuzowa zabiera się za obiad, a reszta nie tracąc czasu wychodzi na pokład celem pomocy przy odchodzeniu od nabrzeża. Okazuje się, że minutę po nas startuje wielki prom, który uprzednio tak zręcznie wkomponował się między nasz jacht a przeciwległe nabrzeże... Musimy szybko uciekać sprzed dziobu giganta w międzyczasie wymieniając pozdrowienia z pasażerami promu. Później mijamy jeszcze królewski jacht w ostatniej chwili na szczęście przypominając sobie o salutowaniu banderą . Po minięciu południowych główek portu, stawiamy żagielki i  bierzemy kurs na Helsingborg lewą burtą mijając wyspę Hven... Ostro przywiewa, do tego pojawia się dość duża fala i deszcz, Jurand idzie ponad 10 węzłów, ale Jarek nie kryje swojego uznania co do możliwości jachtu ...do rekordu 13,5 jeszcze nam daleko...Na wodzie znów ruch... Statki pasażerskie i handlowe czasem o bardzo oryginalnych kształtach... Powoli ostrym bajdewindem, co chwila korygując kurs z powodu fali zbliżamy się do dwóch bliźniaczych miast położonych po obu stronach cieśniny Sund (w tym miejscu ok. 4 km szerokości)... Szwedzkiego Helsingborga i duńskiego Helsingoru... Wymijając promy kursujące między miastami, podpływamy do brzegu duńskiego, żeby obejrzeć ponure zamczysko Kronborg, w którym to Shakespeare umieścił akcję Hamleta i kierujemy się do portu w Helsingborgu. Wita nas dwóch sympatycznych (sic!) Szwedów i zachęca do skorzystania z pryszniców, sauny oraz uzupełnienia zapasów słodkiej wody - wszystko w cenie opłaty portowej... Dostają od nas po piwie... Biegniemy pod prysznice, a potem do sauny, z której część załogi korzysta po kilka razy... Później niektórzy wracają na jacht (dobre 100 metrów) w strojach kąpielowych nie czując, że powietrze ma tylko kilka stopni ciepła... Szczęśliwie nikt się nie rozchorowuje ...chyba z powodu obecności aż trzech medyków na jachcie : ) Tego wieczoru urządzamy sobie małą ucztę... Otwieramy puszki z brzoskwiniami, ananasami, jak również krewetki i ośmiorniczki, które dziwnym frafem wskoczyły do koszyka z zakupami... Nasz Kapitan wyciąga swoją fajkę wodną, kupioną na poprzednim rejsie w Casablance i napełnia ją tytoniem o zapachu melasy... Wesołej biesiadzie akompaniuje mroczny Syntetik - didżej ze Śląska i jego przebój wszechczasów - Czarnji Krziż :) Idziemy spać o świcie...


Czwartek 13.05.2004

Większość załogi budzi się daleko w morzu (Adam wraz z zaspaną poranną wachtą, wykonał ambitny plan wyjścia z portu wcześnie rano tj. koło 9.00, by zaraz iść samemu dalej spać...: ). Płyniemy na południowy-wschód w kierunku Malmo. Jest piękny, słoneczny dzień, w miarę wieje, choć stopniowo i uporczywie, wiatr słabnie... Mijamy kilka ładnie pomalowanych promów oraz charakterystyczne kolorowe wiejskie domki na duńskim brzegu. Po południu powiew prawie zupełnie zanika. Przechodzimy na silnik... Powoli wyłaniają się z oddali zabudowania Malmo. Adam, chcąc postępować przepisowo przez radio prosi o pozwolenie na wejście do portu handlowego...niestety szwedzki harbour master nie pozwala nam przycumować w centrum, ale kieruje nas do położonej na przedmieściach Malmo mariny jachtowej...wniosek na dziś taki, że nie ma się co pytać, a nie wpływać dopiero jak sami mówią, że nie wolno.... W pełnym słońcu opalamy się na pokładzie... Nagle ktoś przypadkowo patrzy w wodę i podnosi alarm. Widać dno! Rzeczywiście w promieniach słońca przebijających się przez szmaragdową wodę lśnią leżące na jasnym piasku wodorosty... Rzut oka na sondę - 4,5 metra... To się nazywa czysta woda... Ech, gdyby było troszkę cieplej... Okazuje się, że marina jest za płytka dla Juranda... Stajemy więc przy nabrzeżu dla większych statków, tym razem się już nikogo nie pytając. Przygodny marynarz z cumującego nieopodal kutra doradza nam, żebyśmy zamknęli jacht...choć w sumie to przecież on powinien zamknąć kuter, bo przecież Polakami jesteśmy my... Na nabrzeżu pusto, jakieś zardzewiałe maszyny, ogrodzenia... Idziemy przed siebie i po kilkuminutowym marszu docieramy do większej ulicy, którą jeżdżą autobusy... Ustalamy kierunek, w jakim należy jechać do centrum i ustawiamy się na przystanku. Adam składa swój nieodłączny rower do rozmiarów torby podróżnej. Uzgadniamy, że kupujemy bilety u kierowcy, jest tylko jeden znak zapytania... Czy przyjmie euro? (koron szwedzkich nie posiadamy). W końcu pojawia się autobus... Kierowca okazuje się 'ludzkim' Szwedem - bierze 10 euro i `zabiera nas do centrum... Wysiadamy na terminalu autobusowym na Gustav Adolfs torg... Początkowo trzymamy się razem - dochodzimy do Stortorget, czyli Rynku Głównego, gdzie strzelamy fotki - kilka aparatów na raz - przy użyciu samowyzwalacza (na otaczającym rynek murku Artur zostawia pokrowiec od aparatu, który później znaleziony przez dziewczyny staje się pilnie strzeżonym fantem :), poza tym pomnik Karola X Gustawa na koniu, Ratusz Miejski i fontanna... Ustalamy godzinę zbiórki przy terminalu autobusowym i rozdzielamy się na mniejsze grupki. Niektórzy idą coś zjeść do przygodnego Fast Fooda, wydając tylko po 50pln za przekąskę, część postanawia zagłębić się w miasto... W pewnej chwili zauważamy znajomo brzmiące nazwy... To polski sklep wielobranżowy z ojczystymi artykułami najróżniejszego typu, od spożywczych po chemiczne... Wszystko jak u nas, tylko dwa razy droższe, do tego polskojęzyczne ekspedientki, a na ścianach ogłoszenia o wydarzeniach kulturalnych związanych z polskością np. pokaz filmu 'Pianista'. Znajdujemy też skrzynkę pocztową, gdzie wrzucamy wypisane wcześniej kartki i trochę chodzimy po sklepach. Zbliża się umówiona godzina, więc wracamy na Gustav Adolfs torg. Tym razem mamy pecha... Kierowca autobusu pod żadnym pozorem nie chce zabrać 'na pokład' roweru, nawet zupełnie złożonego, który przecież już nie jest rowerem i Adam zostaje zmuszony do powrotu na Juranda przy użyciu siły własnych mięśni. W dodatku zamiast 10 euro niesympatyczny Szwed żąda od nas dwudziestu... Co zrobić... Wypłacamy mu pieniądze i po polsku na głos dajemy upust swoim emocjom... Podczas wysiadania na 'naszym' przystanku dziewczyny dają kierowcy po angielsku do zrozumienia, jak brzydko się zachował, bo na paragonie za bilet jest niecałe 10 euro w przeliczeniu z koron, a on wziął 20, co on chyba bierze sobie do serca, bo wyjeżdżając z zatoczki o mało nie doprowadza do wypadku... Cóż, miejmy nadzieje, że wyciągnie z tej sytuacji jakieś wnioski... Głośno zastanawiamy się ile zajmie kapitanowi dotarcie na rowerze z centrum, ponieważ był to dość spory kawałek (koło 10 minut autobusem) jednak nie mija chwila i ku naszej uciesze zjawia się zaraz za nami, wcale nie wyglądający na zmęczonego, Adam na swoim bicyklu :) Tak więc znów jesteśmy w komplecie. Szybko zapominamy o przykrym incydencie i w wyśmienitych humorach, ławą, podążamy w kierunku jachtu trzaskając sobie po drodze zdjęcia... Po powrocie na pokład zapodajemy hiciory typu 'Czarnji Krziż' i 'Potwory' :) szykując się do odejścia od kei. Sprzyjający wiatr umożliwia wyjście z portu na żaglach...czemu tego nie zrobić...więc robimy. Mali Szwedzi na optymistach, ćwiczący zwroty w basenie portowym, pośpiesznie zmykają nam sprzed dziobu... Na pożegnanie Artur gromkim głosem zapytuje wędkujących na główce Szwedów: "Biorą???" Ktoś z nich odpowiada "Biorą!!!" Ogólnie jest wesoło... Bierzemy kurs na Oresundbroen i jemy lekki obiadek na wodzie... Słońce odbija się na falach milionami ogników... Przed samą 'bramą' zrzucamy żagle - tak będzie łatwiej manewrować przy tym słabym wietrze w razie mijania jakiejś większej jednostki... Pojawia się kilka mew w nadziei, że jesteśmy kutrem rybackim... Eskortują nas prawie do samego mostu przelatując to nad prawą to nad lewą burtą, w końcu odbijają w kierunku stałego lądu... Samotnie przechodzimy pod mostem... Jest olbrzymi... Strzelamy kilka zdjęć na tle zachodzącego słońca... Robi się chłodno... Zapada decyzja - płyniemy na Bornholm... W nocy duży ruch statków - jesteśmy w pobliżu szlaku wodnego... Mijamy światła Trelleborgu... Wyraźnie widać błyski dwóch latarni morskich ośmio- i czterosekundowej... Wiatr przycicha, ale nie zrzucamy żagli... Rozgwieżdżone niebo, światła promów w oddali, z głośników sączy się Pink Floyd na przemian z Tracy Chapman... Do tego lekkie kołysanie fal... Poezja pisana przez morze...


Piątek 14.05.2004

Znów piękny dzień, z tym, że wiatr zdecydowanie się wzmógł i rozwiał nasze obawy, co do 'wyrobienia się' z Bornholmem. Na jachcie znów sielska atmosfera... Ola, kończąca hungarystykę  dyskutuje z Martinem, którego "babuszka" jest z "Madziarska" na temat prawidłowej węgierskiej wymowy słowa 'ogórek', wreszcie Martin dzwoni na Słowacje, do babci i dowiaduje się, że obie wersje wymowy są uznawane za prawidłowe. Kapitan jeździ po pokładzie na swoim rowerze, zupełnie jak w dowcipie o największych statkach... Obserwujemy ciekawe zjawisko - halo wokół słońca... Zastanawiamy się czy to dobry, czy zły omen...okazał się dobry, bo wiało prawie 7B następnego dnia...  Mniej więcej w porze obiadowej docieramy w pobliże portu Ronne - 'stolicy' Bornholmu... Próbujemy skontaktować się przez radio z harbour masterem, jednak mimo wezwań na różnych kanałach - brak odpowiedzi... Jako, że marina jachtowa jest zbyt płytka dla Juranda postanawiamy wejść do głównego portu (pomimo, że na główkach widnieje wyraźny znak 'Zakaz wjazdu dla jachtów żaglowych' :), postanawiamy zaryzykować). Robimy miejsce wchodzącemu właśnie promowi pasażerskiemu, a w małym basenie, przed wejściem do właściwego portu przepuszczamy wychodzący norweski trawler... Przyjaźnie machamy do marynarzy, z których jeden okazuje się być naszym rodakiem: "Nie siedzieć, sznurki ciągać!" - z uśmiechem wydziera się na całe gardło... Krzychu odpowiada mu skandowanym wezwaniem "Chodźcie do nas!" i ogólnie jest fajnie :) W porcie dostrzegamy wolne nabrzeże przy jakiejś przetwórni (wszędzie pełno mączki i sprasowanych patyczków o charakterystycznym zapachu - porównywalnym z żarciem dla chomików, a może to dla nas Duńczycy wysypali na obiad :) Ustawiamy się między dwoma statkami ładującymi ów specyfik... Chwilę później podjeżdża terenowym samochodem gość z obsługi portu. Nie ma problemu z cumowaniem, ewentualnie, gdybyśmy zostawali na dłużej, mamy się przestawić bliżej pirsu, żeby umożliwić wejście kolejnemu statkowi... Oki doki, Duńczyk jest w porządku więc dostaje Polish Beer i zadowolony odjeżdża. Idziemy pod prysznic (kapitan oczywiście wcześniej na rowerze skoczył dowiedzieć się co i jak), z jachtowych pieniędzy kupujemy  żetony - każdy na 5 minut kąpieli - więc full wypas... Po drodze podziwiamy imponujący futurystycznym kształtem prom o konstrukcji katamaranu... Po kąpieli bierzemy piwka i idziemy 'na miasto'. Tu okazuje się, że większość sklepów i instytucji jest już pozamykanych (oczywiście dlatego, że jest po 16-tej : ) Znajdujemy sklepik z drobiazgami - wszystko po 10 koron, a miła pani w sklepie z porcelaną wymienia nam euro na duńską walutę... Kupujemy drobne pamiątki, kartki pocztowe a za resztę pieniędzy lody i słodycze... Pijemy piwka i idziemy na spacerek po sennym mieście... Zabudowa bardziej przypomina wiejską niż miejską, w wąskich uliczkach otoczonych ciasno przez różnokolorowe domki z oknami bez firanek, przemykają pojedynczy przechodnie... Spotykamy wielkiego pręgowanego kocura, który łasi się do Dagi. Artur, który został już wcześniej mianowany Królem Arturem znajduje na chodniku srebrną koronę z materiału tekturopodobnego i uroczyście ją wdziewa :) (to prawdopodobnie jeden z gadżetów rozdawanych z okazji ślubu pary królewskiej)... Żartując kluczymy po zaułkach... Oglądamy kościółek i latarnie morską... Wszędzie powiewają duńskie flagi... Słońce nadal świeci, choć już coraz niżej nad horyzontem, na niebie zbierają się ciemniejsze chmury...nagle pomysł: " tey to może jeszcze zobaczymy ruiny zamku na Borholmie" ...Wiec szybko cumy i płyniemy, po drodze ( ok. 10 mil) obiad i prawie w promieniach zachodzącego słońca wchodzimy do malutkiego porciku Hamerhaven, z którego bez problemu maszeruje się do Zamku... Jurand staje przy wysokim nabrzeżu i ruszamy w kierunku zamku... Prowadzi Krzychu, który już tu kiedyś był i zna ścieżkę 'na skróty' brzegiem zbocza... Początkowo dróżka pnie się stromo w górę, przez las, by później wychynąć na coś na kształt bieszczadzkich połonin... A więc góry i morze w jednym... Piękny krajobraz... W dodatku zamek położony jest nad stromym urwiskiem z którego rozciąga się widok daleko na morze... Trzaskamy zdjęcia... W pewnej chwili słyszymy jakby beczenie baranów, sądzimy, że to druga część załogi się wygłupia, jednak szybko okazje się, że dróżka wiedzie przez pastwisko, po którym biegają dziesiątki owiec... Są raczej bojaźliwe więc wykorzystując to wczuwamy się w role baców i pędzimy część stada przed sobą przedrzeźniając baranie głosy :) ...najpierw Jarek zaczął udawać pastucha, niestety owce zaczęły go dopiero słuchać jak wziął jakiś badyl do ręki, potem przemierzanie ciasnym szlakiem pełnym owczych łajn, na którym mijały nas co chwila pielgrzymki puchatych stworów...a jeszcze potem żarty, że nasz kapitan ubrany w czarny góralski wełniany sweter, jest ich tatusiem i że zaraz wszystkie przyjdą do niego...tylko biedna Ania ciągle kryła się to za Adamem, to za Królem Arturem...  W końcu dochodzimy do zamczyska... Jest potężne a przy swojej lokalizacji wydaje się być niezdobyte... Jednak kolejne tabliczki z historią twierdzy rozwiewają nasze wątpliwości... Zamek został zniszczony przez nie kogo innego jak oczywiście znienawidzonych Szwedów... Artur daje popis swoich zdolności aktorskich kładąc się na środku porośniętego przystrzyżoną trawą dziedzińca ze słowami 'No , wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej...' :) a później w miarę odkrywania kolejnych zrujnowanych pomieszczeń dając wyraz udawanej rozpaczy: "Zajebię, zajebię! Na tydzień człowiek z domu wyjedzie i co zastaje? Jebani Szwedzi!" :) Bosman natomiast wciela się w ducha - strażnika zamku... Już prawie w całkowitych ciemnościach, po chwilach zadumy na murach i wpatrywaniu się w bezkresne morze ruszamy w powrotną drogę... Idziemy kierując się beczeniem owiec i odgłosami wzburzonego morza... Docieramy do portu po drodze strzelając sobie fotki z motorówką wielkości kajaka, będącą zdaje się efektem radosnej twórczości jakiegoś tubylca i sprawiającą wrażenie połączenia trumny i żywej torpedy :). Wracając Ania zabiera na pokład kwiatek, choć podobno, według przesądów żeglarskich kwiaty na jachcie sprowadzają nieszczęście... Ano zobaczymy : )

Przed wyjściem w morze zmieniamy dużego grota na sztormowego, ponieważ wiatr jest naprawdę silny (niektóre fale przelewają się przez falochron). Psuje się jedna z lamp podsalingowych na grotmaszcie... Wyciągamy na wierzch zapas wody mineralnej (ochrona przed chorobą morską) i odbijamy od kei... Wysoka fala utrudnia wyjście z niewielkiego portu, jednak tuż przed główkami dajemy do przodu ile fabryka dała( no może bez przesady, ale więcej niż marszowe 1200obrotów) ostatecznie udaje się to bez większych problemów... Bosman przy pomocy latarki oświetla główki portu. Wychodzimy na silniku dziobem prując fale przyboju... Nabieramy wysokości kierując się lewym halsem początkowo na północny-zachód, by po jakiejś półgodzinie zrobić zwrot położyć jacht w bajdewindzie na kursie do Świnoujścia... Chyba zabranie kwiatka przez Anie okazuje się rzeczywiście fatum, bo nagle siada całe napięcie 12V, przestaje działać GPS, a co gorsza nie gra muzyka... Bosman i Król Artur biorą się ostro do roboty, cała nawigacyjna pokrywa się kablami i przełącznikami, deska rozdzielcza zostaje " wybebeszona" a Jarek dzielnie walczy z przechyłem i bujaniem na falach mierząc napięcie przenośnym woltomierzem...wszędzie tylko 24, albo koło 4V...na szczęście nasz kapitan dał w końcu napięciu radę, jedynie dotykając obruszanego bezpiecznika na przetwornicy...można było zamykać i muzyka grała dalej... Rozpoczyna się długa, mokra i zimna noc...


Sobota 15.05.2004

Nocą silny wiatr - sześć w porywach do siedmiu, fala ok. 1,5 metra. Mocno kołysze, stukają szklanki w kambuzie, parę razy jacht uderzony falą od dziobu nagle staje w miejscu jakby wszedł na mieliznę... Ciekawe co wpłynęło na taką pogodę - kwiatek z Bornholmu czy Perinbaba ze Słowacji? Jak okiem sięgnąć nie widać żadnych statków, widoczność słaba. Sonda wariuje, kompas ma duże odchylenie, co chwila trzeba korygować kurs na podstawie GPSu. Większość załogi składa pokłon Neptunowi, co pewien czas fala przelewa się przez pokład, nie pozostawiając na wszystkich, którzy znajdują się na jej drodze suchej nitki. Nie ma mowy o przebywaniu na zewnątrz bez pasów bezpieczeństwa. Fale są tak uciążliwe, ponieważ przechodzimy nad wzniesieniami dna - Ławicą Orlą i Odrzaną, które powodują chaotyczne załamywanie się mas wody... Omijamy pojedyncze sieci rybackie... Wstaje dzień, jednak niebo jakby zlewało się z powierzchnią morza - nie widać słońca, nisko zawieszone chmury, z których siąpi deszcz mieszając się z wodą porywaną przez podmuchy wiatru z grzbietów fal. Wreszcie ok. 14-tej dochodzimy do Świnoujścia... Celnik widząc porozrzucane wszędzie ubrania i sztormiaki nawet nie schodzi pod pokład. Cumujemy w spokojnym miejscu, przy porośniętym roślinnością nabrzeżu... Uff... Teraz szybko pod prysznic i porządkowanie jachtu... Późnym popołudniem wybieramy się 'na rybkę'. Część załogi zmierza na promenadę, część odwiedza sympatyczną knajpkę o wdzięcznej nazwie 'Kurna Chata'. Smażone ryby smakują wyśmienicie... Wracamy na jacht i po lekkim obiedzie wybieramy się wspólnie na 'imprezku'. Zostawiamy na łódce grające radio i zapalone światło, co by nikt się nie odważył się spenetrować wnętrza naszego Juranda... Grupie przewodzi Bosman, który jako chłopak z tych stron, ma znaleźć jakąś fajną imprezownię. Pierwszy lokal - blisko centrum niestety odpada (bynajmniej nie z powodu kartki na drzwiach głoszącej, że "Wstęp w ubraniu sportowym jest zabroniony" :) - po prostu klub jest już nabity do granic wytrzymałości... Wypijamy po browarku w niedalekim parku i kierujemy się w stronę morza. Po drodze gubią się gdzieś Basia z Michałem, jednak my w przekonaniu, że jest to 'celowe' zniknięcie :) nie staramy się ich szukać... Po kilkunastu minutach dochodzimy do klubu Albatros. Tu 5 zł za wstęp, ale full miejsca i znośna muza. Kupujemy po piwku i siadamy wokół stołu... Jedynie Artur prawie natychmiast wybiega na parkiet, gdzie wyczynia nieprawdopodobne akrobacje, przez co zostaje okrzyknięty przez nas królem (znowu :) dzisiejszej nocy, a DJ przez mikrofon z troską w głosie kieruje do niego słowa 'Nie wiem, co brałeś, ale dzisiaj już tego nie bierz!' W końcu wszyscy idziemy tańczyć i nie licząc kolejnych przebojów nie zauważamy, że  zabawa ma się powoli ku końcowi... Jednymi z ostatnich piosenek są hip-hopowe hiciory wprost ze stolicy Wielkopolski, więc większość z nas łapie drugi oddech i razem skanduje znane słowa tekstu... Później jeszcze kilka wolnych tańców i DJ oznajmia koniec imprezy. Jest godzina 3.00 w nocy... Nie dosyć nam jednak wrażeń na dziś. Idziemy na plażę pożegnać się z morzem. Widać miarowe błyski latarni morskiej, światełka statków na redzie i rozgwieżdżone niebo... Robimy 'żywą kanapkę' na piasku, a potem podrzucamy w górę kapitana. Zaczyna się robić jasno na wschodzie, kiedy kierujemy się w drogę powrotną do jachtu... Jarek prowadzi nas na skróty, przez dzielnicę domków jednorodzinnych, która sprawia wrażenie, jakby wcale nie była częścią miasta położonego nad brzegiem morza... Żywo rozmawiając wracamy na Juranda... Po drodze wymieniamy krytyczne uwagi o bogato wyposażonej motorowej łodzi z niemiecką załogą i planujemy oddać im resztki z naszego obiadu : ) Bosman zapodaje jeszcze szantę w rockowym wydaniu... Zmęczeni kładziemy się spać...


Niedziela 16.05.2004

Wyruszamy ok. 9.00 rano, po krótkim śniadaniu. 'Podwozimy' Artura i Dagę w pobliże stacji kolejowej w Świnoujściu... Jeszcze pamiątkowe wspólne zdjęcia z samowyzwalaczem, czułe pożegnanie i rozstajemy się na dobre... Jacht powoli odchodzi od nabrzeża kierując się na środek Kanału Piastowskiego...Pogoda piękna, gra magnetofon (Ania w końcu zapodała swoją ulubioną (czarną) muzykę)... Dyżurująca wachta myje pokład... Michał ambitnie zabiera się za usuwanie wody, która przeciekła do achterpiku podczas sztormowego etapu Bornholm - Świnoujście... Po wyjściu na Zalew Szczeciński stawiamy żagle... Bezan klinuje się na wysokości salingu... Próbujemy wciągnąć Jarka na górę na topenancie, jednak ta jest zabezpieczona na topie węzłem i plan nie wypala. W końcu sprawę w swoje ręce bierze kapitan, który na bosaka wspina się po bezanmaszcie i odhacza żagiel... Jest przy tym troszkę emocji, ponieważ akurat mijamy duży statek handlowy. który wywołuje znaczną falę... Jacht silnie się  kołysze, na szczęście Adam dzielnie trzyma się masztu... Płyniemy wzdłuż toru wodnego coraz bardziej zbliżając się do Trzebieży... Z ironią obserwujemy ignoranta, który niedaleko nas, na niewielkim jachciku ładuje się prosto w sieci rybackie... Jakimś cudem udaje mu się nie utknąć... Przed wejściem do macierzystego portu zrzucamy  żagle a bosman instruuje załogę jak należy oddać salut przy wchodzeniu do COŻ PZŻ; tak więc wszyscy ustawiają się na baczność na pokładzie, a pierwszy oficer opuszcza banderę... Od strony lądu rozlega się donośny głos syreny i flaga na maszcie w porcie również wędruje w dół... Okazuje się, że w czasie naszej nieobecności, z morza powróciła największa tutejsza jednostka - Kapitan Głowacki... Ustawiamy się między nim a Śmiałym... Na nabrzeżu czeka już następna załoga Juranda... Przekazujemy im część żywności skrzętnie zabierając wszystko, co może przydać się nam na porejsową 'imprezku' w Poznaniu... Po wyokrętowaniu zwiedzamy Kapitana Głowackiego podziwiając bogactwo sprzętów pod pokładem... Następuje uroczyste wręczenie książeczek żeglarskich i dłuuugie pożegnanie, które przeciąga się w zdającą się nie mieć końca rozmowę... W końcu pakujemy się do dwóch samochodów i odjeżdżamy... Zostaje bosman, dla którego Jurand jest prawdę mówiąc drugim domem, Adam, prowadzący kolejny rejs z ekipa ze swojego Harcerskiego Klubu Żeglarskiego w Poznaniu


 Tak przedstawia się pokrótce historia naszej wspólnej tygodniowej wyprawy na niezbyt nowoczesnym, ale jakże dzielnym jachcie Jurand... Oczywiście z całego czasu spędzonego razem da się wyłuskać i opisać, tylko ważniejsze wydarzenia, natomiast to wszystko, co działo się pomiędzy nimi, co stanowiło ich tło i esencję, pozostanie na długo w pamięci każdego z nas, jako niepowtarzalny klimat wspólnego rejsu... Ile w czasie całej wyprawy zaistniało zabawnych sytuacji, ile było żartów, śmiechu  i opróżnionych puszek piwa nikt chyba nie policzy...  Jedno jest pewne - wszyscy chcielibyśmy i mamy nadzieję, że kiedyś dane nam będzie odbyć w tym samym składzie jeszcze jeden taki rejs...



s/y Jurand PZ 24 10.05.2004
Trzebież
kapitan Świnoujście, Kopenhaga, Malmoe, Helsingborg, Roene, Hamerhaven 454Mm/91h 16.05.2004
Trzebież
s/y Jurand PZ 24 16.05.2004
Trzebież
kapitan Świnoujście, Kopenhaga, Klintholm, Treleborg, Sassnitz, Rouden, Penemuende 435Mm/82.5h 23.05.2004
Trzebież





W rejsie, a raczej w imprezie z elementami żeglarstwa, udział wzięli:

I-szy etap:
  • Adam Sulewski
  • Aleksandra Muga
  • Robert Marć
  • Jarek Michalczyk
  • Justyna Wichtowska
  • Anna Chudy
  • Kmiecikowski Krzysztof
  • Michał Kasprzak
  • Barbara Jankowska
  • Artur Bicki
  • Dagmara Nasiorowska
  • Martin Gbur (ze Słowacji)
  • Błażej Początek
II-gi etap:
  • Adam Sulewski
  • Piotr Pieńkowski
  • Jarek Michalczyk
  • Rafał Skałecki
  • Ewa Rafińska
  • Jacek Mrowicki
  • Tomek Zambrzycki
  • Stefan Bela
  • Kasia Matuszkowiak
  • Ania Matuszkowiak
  • Paweł Basiński
  • Agnieszka Tertel
  • Marek Rafiński
  • Artur Juszczyk



Jurand





rejs nic
powrót na stronę główną